Gdy byłem jeszcze młodym gołowąsem, który bezkrytycznie wierzył
we wszystko, co usłyszał, jarałem się kosmitami niczym norweski
kościół, przy okazji skrycie fantazjując o uprowadzeniu agentki
Scully i przeprowadzeniu na niej podejrzanych eksperymentów
paramedycznych. I chociaż dziś wchodzę wiek geriatryczny, to
istoty pozaziemskie ostatnio coraz częściej pojawiają się w moim
życiu. Okazuje się bowiem, że kraj, w którym zostałem
wyprodukowany, pełen jest historii oraz „namacalnych” dowodów
obecności pozaziemskich bytów. Szkoda tylko, że nie każdy
namacalny dowód w tej sprawie jest tak oczywisty jak te, z którymi
do czynienia mieli bohaterowie „Z Archiwum X”.
Jak się okazuje, Peru to nie tylko preinkaskie ruiny, kobiety z
dużymi tyłkami i znudzone lamy. Podczas podróży po tym kraju
często spotyka się sędziwych, pomarszczonych mieszkańców
górskich pueblos, którzy z pełną powagą opowiadają o latających
spodkach i innych elementach stołowej zastawy. Interesujące jednak
jest to, że ci sami ludzie uznają te obiekty za gości
niekoniecznie pozaziemskiego pochodzenia, a raczej za spokrewnione z
pradawnymi bóstwami
międzywymiarowe byty, które zawsze tutaj z
nami były.
Tajemnicze, poruszające się po niebie świetliste
„pojazdy” zazwyczaj widuje się w górach, na przykład w
znanym wśród uduchowionych Peruwiańczyków, położonym koło
Limy, płaskowyżu Marcahuasi, a w ciągu ponad 70 lat obserwacji
tych intrygujących obiektów w dawnym kraju Inków wytworzyła się
specyficzna społeczność „ufologicznej turystyki”.
Oczywiście dla
większości z nas pierwszym skojarzeniem łączącym dawne
peruwiańskie plemiona z kosmicznymi podróżnikami będą słynne
linie koło Nazca – monumentalne geoglify utworzone na pustyni
(prawdopodobnie grubo ponad 1500 lat temu!) przez lokalnych Indian.
W latach 70. Erich von Däniken wysnuł teorię, że te
wielkie rysunki to nic innego, jak lotnisko dla pozaziemskich
pojazdów i jakoś tak się utarło, że to jego teoria zazwyczaj
jest przytaczana podczas gorączkowych rozmów o pochodzeniu tych tajemniczych
żłobień utworzonych na suchej, skąpanej piekielnym słońcem,
pustyni. No bo wiadomo – jak nie
potrafimy czegoś wytłumaczyć, to zazwyczaj szukamy odpowiedzi w
Bogu lub szarych ludzikach z odległej planety. W tym jednak wypadku
bardziej prawdopodobna wydaje się teza, jakoby geoglify były raczej
elementami astronomicznego kalendarza albo czymś znacznie bardziej
banalnym. Ot, na przykład
bieżniami stworzonymi na potrzeby
lokalnych igrzysk sportowych.
Również na pustynnym peruwiańskim wybrzeżu wykopano w 1928 roku czaszki istot o mocno wydłużonych głowach.
Kości te, jak się później okazało, należały do przedstawicieli
ludu Paracas, a liczba „długogłowych” ususzonych zwłok, które
tam znaleziono, przekracza 400! I chociaż dla wielu współczesnych,
wychowanych na „Starożytnych kosmitach”, entuzjastów historii o
pozaziemskich przybyszach czaszki te są namacalnym dowodem
prokreacji ludzi z humanoidalnymi przybyszami z innych galaktyk, to
prawda jest nieco bardziej przyziemna. Deformowanie kości głowy
praktykowane było zarówno w Ameryce Południowej, chociażby też
przez Inków, jak i przez północnoamerykańskich Chinuków, a nawet
przez mieszkańców północnoindyjskiego państwa Kuszanów, dawnych
Filipińczyków czy chociażby afrykańskiego plemienia Mangbetu.
Jako że czaszki noworodków są dość elastyczne, dzięki
odpowiedniemu uciskowi i zastosowaniu paru deseczek oraz sznurka
można było bez większego trudu zdeformować głowę brzdąca. A
skoro można, to czemu tego nie robić, chociażby dla podkreślenia
społecznej przynależności malucha? I prawdopodobnie właśnie taka
manifestacja „szlacheckiego” statusu stała za tym dziwacznym,
według nas, zwyczajem praktykowanym przez wiele różnych ludów na
całym świecie. Czyli dupa – znowu nie w kosmicznej ingerencji
znajdziemy odpowiedź…
Zostańmy jeszcze na
chwilę w okolicach Nazca, aby wspomnieć o wydarzeniu, które w
mediach określano jako
„największe odkrycie archeologiczne XXI
wieku”. Mowa o wydobytych z ziemi mumiach trójpalczastych,
humanoidalnych istot o (jakżeby inaczej!) wydłużonych czaszkach.
Badaniem znaleziska dość szybko zajęli się rosyjscy uczeni,
którzy stwierdzili, że istoty te pochodzą z V n.e. i miały,
podobnie jak my, 23 pary chromosomów. Natomiast wewnętrzna budowa zmumifikowanych ciałek znacząco różniła się od ludzkiej.
Informacja o tym sensacyjnym znalezisku obiegła cały świat, a
dziennikarze nawet nie podawali w wątpliwość rewelacji
przedstawionych przez rzekomych ludzi nauki. Nikomu też nie chciało
się nawet prześwietlić ich wcześniejszej działalności. A
szkoda, bo szybciej dowiedzielibyśmy się, że uczeni ci mieli na
koncie parę oszustw, a niejaki Konstantin Korotkow – naukowiec
prowadzący badania nad mumiami ufoludków – wcale nie był profesorem
Rosyjskiego Narodowego Uniwersytetu Badawczego, a bardziej cwanym
biznesmenem, zajmującym się
sprzedażą aparatów fotograficznych do
uwieczniania na zdjęciach… ludzkich dusz.
Tymczasem same mumie
są prawdopodobnie zlepkiem ludzkich oraz zwierzęcych
szczątków wydobytych (prawdopodobnie „na lewo”) z terenów wykopalisk
archeologicznych. Te arcyciekawe przykłady ludzkiej kreatywności
znajdują się obecnie na terenie Uniwersytetu San Luis Gonzaga w
Ice. W tej samej miejscowości funkcjonuje również muzeum, w którym
przechowywane są kamienie przedstawiające walecznych Indian
ujeżdżających triceratopsy. Właściciel tego przybytku zaklina
się, że wcale nie namalował tych obrazków sam, jak babcię moją najdroższą kocham!
A skoro już wspomnieliśmy o zmumifikowanych ufokach, to jeszcze zabawniej sytuacja wygląda z zaprezentowanymi w Meksyku, dosłownie przed paroma dniami, wysuszonymi zwłokami dwóch niewielkich ziomeczków, którzy to również mieliby mieć nieziemskie pochodzenie.
Podobnie jak w przypadku bollywoodzkiej kariery pewnej Polki, tak i tutaj dziennikarze zamiast zadać sobie minimum trudu i temat zgłębić, jarają się tymi, wykonanymi zapewne z papier mâché, ludzikami bardziej niż pedofil Disneylandem. Sprawa została nagłośniona przez Jaime’go Maussana – meksykańskiego ufologa, który parę lat wcześniej „zajmował się” badaniem innych kosmicznych artefaktów i dowodów na obecność ufoludków na Ziemi.
Dowody te zazwyczaj były potem obalane przez uczonych. To miało miejsce również i w tym przypadku – Maussan zaprezentował zwłoki przed członkami Kongresu Unii Meksyku i zeznał, że uczeni z Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego potwierdzili pozaziemskie pochodzenie mumii. Nie trzeba było długo czekać na reakcję wspomnianej uczelni, która wystosowała oświadczenie, że nigdy nie doszło do takiego stwierdzenia z ich strony, a sam Jaimie pier#oli głupoty.
Nie tylko zwłoki krewnych Alfa są dowodami na ziemskie wizyty kosmitów. Nie zapominajmy też o latających spodkach! Najstarsza
fotografia takiego obiektu, jaką wykonano w Peru, pochodzi z 1973
roku. Był to moment, w którym na całym świecie trwała
ufologiczna gorączka. W tym czasie wiele peruwiańskich gazet i
programów telewizyjnych brało na tapet ten szalenie chodliwy temat.
Zdjęcie, o którym mowa, zostało wykonane przez niejakiego Hugo Luyo
Vegę, szczęśliwego posiadacza aparatu Polaroid.
Cóż, wygląd
statku kosmicznego zgodny jest z ówczesnymi
„kanonami piękna”
statków kosmicznych i swoim designem przypomina trochę rekwizyt z
pewnego filmu o przygodach znerwicowanego, francuskiego żandarma.
Cóż, jakie czasy, takie i latające spodki.
Żeby jednak nie
było foszków i dąsów, że kpię sobie z najbardziej kluczowych
peruwiańskich dowodów na obecność UFO, to
przytoczę pewną
sprawę, której do dziś wytłumaczyć się nie da.
Najpierw jednak
pozwólcie, że powiem parę słów o historycznym tle tego
wydarzenia.
W latach 70. doszło do wyraźnego zwiększenia się
napięcia pomiędzy Peru a Chile. Pierwsze z państw zdecydowało się
więc na zakup ponad 50 naddźwiękowych samolotów Su-22, z których
większość skierowana została do bazy wojskowej w pobliżu
miejscowości La Joya. Maszyny miały pełnić funkcję systemu
szybkiego reagowania w sytuacjach, gdyby jakiś chilijski obiekt
przekroczył granice państwa.
Rankiem 11 kwietnia 1980 roku
przeszło 1800 żołnierzy i członków personelu bazy było
świadkami pojawienia się na wysokości 500 metrów nad ziemią niezidentyfikowanego obiektu kształtem przypominającego wielki
balon. Za taki też właśnie szpiegowski balon został on początkowo uznany,
więc czym prędzej wydelegowano jeden z samolotów, aby zestrzelić
podejrzanego gościa.
Tymczasem okazało się, że intruz wcale nie
chce być unieszkodliwiony, bo nieoczekiwanie zaczął bardzo szybko zmieniać swoje
położenie. Mimo że „balon” miał ok. 10 metrów średnicy, co
z całą pewnością utrudniało trafienie go, wiele kul dotarło do
celu i… absolutnie nie wyrządziło obiektowi żadnej szkody.
Świadkowie tej sceny twierdzili wręcz, że pociski dosłownie
zostały wchłonięte przez tajemniczy „pojazd”.
Celując w balon,
osiągnąłem niezbędny zasięg i wystrzeliłem salwę 64 pocisków 30
mm, tworząc ścianę ognia w kształcie stożka, która normalnie
zniszczyłaby wszystko na swojej drodze. Część pocisków odbiła
się od celu, spadając na ziemię, a inne trafiły dokładnie w
obiekt. Myślałem, że balon się otworzy i że z jego wnętrza
wypłynie trochę gazów, ale nic takiego się nie stało.
– opowiadał
potem Oscar Santa María Huertas, który zasiadł za sterami
samolotu mającego unieszkodliwić intruza.
Wkrótce obiekt
zaczął błyskawicznie się oddalać, więc samolot ruszył za nim w
pościg. Ten trwał dobrych 25 minut. W pewnej chwili, gdy „balon”
znalazł się na wysokości 19 200 metrów nad ziemią, w ciągu
ułamka sekundy zahamował on z prędkości 950 km/h do zera, zmuszając
goniącego go pilota do błyskawicznego manewru, dzięki któremu
udało się uniknąć kolizji.
Huertas twierdził, że
pojazd posiadał srebrną powierzchnię o średnicy średnio około
10 metrów, z kremową szklaną kopułą na górze i szeroką
metalową podstawą, która odbijała pociski. Mężczyzna zauważył
też
brak rur wydechowych, okien, nitów i widocznego układu
napędowego.
Ciekawostką jest
to, że incydent ten został dobrze udokumentowany, a szczegółowe
informacje na jego temat ujawniono dopiero na początku XXI wieku. I
to nie siły zbrojne Peru odtajniły tę sprawę, ale departament obrony Stanów
Zjednoczonych!
Czy jest jakieś
logiczne wytłumaczenie tego, z czym zetknęli się peruwiańscy
żołnierze? Jak dotąd nie – żaden pojazd latający nie
zachowywałby się w sposób nawet zbliżony do tego, co na niebie
wykonywał tajemniczy „balon”, a pojawiające się doniesienia o innych
tego typu zjawiskach sprawiły, że Peruwiańskie Siły Powietrzne
zdecydowały się otworzyć
Departament Badania Anomalnych Zjawisk
Powietrznych, który to zajmuje się właśnie tego typu sytuacjami.
A jest ich naprawdę bardzo dużo.
Najbardziej znanym miejscem, gdzie
od dekad obserwuje się pomykające po nieboskłonie obiekty, jest
położona ok. 65 km od Limy miejscowość Chilca. Pueblo to jest tak
popularne wśród entuzjastów szarych ludzików, że duży procent
zarobków tamtejszych mieszkańców opiera się na „kosmicznej”
gastronomii oraz ufologicznych, amatorskich muzeach zakładanych w prywatnych chatach i piwnicach.
Tyle tytułem…
wstępu do jednego z odcinków youtubowej serii, którą
zrealizowaliśmy niedawno z Kawiakiem Jonesem. Ten zapyziały,
śmierdzący mokrą lamą i skisłym budyniem leń nie chciał
podjąć wysiłku skrótowego przedstawienia tematyki obecności UFO
w Peru, więc musiałem to zrobić za niego. A okazja była całkiem
dobra, bo oto gdzieś na totalnym zadupiu, parę ładnych kilometrów
za Cusco,
natrafiliśmy na intrygującą atrakcję turystyczną,
której autor – lokalny artysta – z chęcią, podobnie jak ja, przeprowadziłby serię podejrzanych eksperymentów paramedycznych na
agentce Scully. Nie pytałem go wprawdzie o to, ale takie rzeczy się po prostu czuje.
https://www.youtube.com/watch?v=woNtC4pncRk
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą