a ja studiuję medycynę, już piąty rok na wydziale. (o kurcze, właśnie spojrzałem na datę ostatniego postu), czyli prawie kończę.
Z perspektywy czytając wypowiedzi mogę stwierdzić, że wiele się we mnie zmieniło od czasu, gdy zaczynałem. Jest tak, jak napisano - na niektóre kierunki z marszu nie przyjmują i widać to bardzo wyraźnie niestety. Szukam, szukałem i dalej będę szukał znajomych po innych kierunkach studiów, bo są to ciekawi ludzie po prostu.
Co się we mnie przez te wszystkie lata zmieniło? Na pewno poczucie satysfakcji, że studiuję to co studiuję, że moje środowisko i praca jest ludziom potrzebna. Dodam, że za moich studiów wiele było strajków i protestów w służbie zdrowia. Teraz troszkę przycichło bo prawa rynku dały o sobie znać - brakuje lekarzy, naprawdę brakuje lekarzy, o czym mało osób wie, lub zdaje sobie z tego sprawę.
Opinia publiczna, głównie dzięki telewizji i prasie, zmieniła zdanie o lekarzach. To już nie są 'inni ludzie' dla reszty społeczeństwa, wielu widziałoby w nas obecnie zniewolonych pracowników dostępnych na każde skinienie palca. I tu, o dziwo, pojawia się uczucie satysfakcji. Z jednej strony fakt, że NARESZCIE mogę odmówić leczenia osobie, która ewidentnie ma do mnie problem, z drugiej fakt, że ludzie tak mało wiedzą o realiach tego zawodu.
Czy żałuję? Nie, stanowczo nie. Fakt, studia to nie są przelewki, rzeczywiście mam dużo więcej nauki niż koledzy/koleżanki z innych lat. Co nie zmnienia faktu, że dalej idę w zaparte i wiem, że coś z tego będę miał.
Tu dochodzimy do drugiej życiowej prawdy. Co mi dadzą studia? Mi dadzą dużo. Nie tylko 'papier', bo jakiś trzeba mieć. Dadzą mi umiejętności, których nie nabyłbym ucząc się w domu. Dadzą mi godne życie za godziwe pieniądze. Może nie od razu, ale na pewno nie będę 'z biednego' społeczeństwa. Nie lubię się wyróżniać, chwalić ile to kasy nie zarabiam itd. ale jedno jest pewne - studia zapewnią mi godziwe życie. W przeciwieństwie do większości ludzi w Polsce dadzą mi pracę w zawodzie. To nie tak, że chcę być tylko łapiduchem. Marzy mi się jakieś malutkie, istotne odkrycie. Chciałbym zostać profesorem. Ale takim z prawdziwego zdarzenia. Takim, którego studenci kochają za jasno przedstawiony temat, na którego wykłady będą przychodzić tłumy. Podobnie z pacjentami. Chciałbym, by moja reputacja była tak dobra, bym zawsze miał sporo klientów. W miarę możliwości zadowolonych klientów. Najbardziej w świecie boję się błędu medycznego lub co gorsza utraty zaufania pacjentów.
Dlatego studia to dla mnie jedynie początek 'kariery'. Wiem, że dobrze wybrałem i wiem, że robię to co lubię. Wiem, że jestem w tym dobry. Mam świadomość, że odbieram dużo lepsze wykształcenie od kolegów i koleżanek z innych kierunków (bez urazy), mam w końcu świadomość, że nie będę biedny.
Ale to nie tak, że sobie na to nie zapracowałem. Do wszystkiego trzeba dojść małymi kroczkami i wielkimi wyrzeczeniami.
Patrzę na siebie i widzę osobę, która nie ma czasu na dziewczynę (a jeśli już to tylko z medycznej, bo inne kierunki po prostu nam nie 'wychodzą' - zarówno mnie jak i kolegom). Patrzę na siebie i widzę osobę, która lubi sporty, ale musi siedzeć przed książkami/komputerem prawie cały dzień wskutek tego nie ma kondycji. Patrzę na siebie i widzę, że nie mam na razie nic. Samochodu, pracy, żony. To wielkie poświęcenia. Większość znajomych ma jeszcze gorzej, bo są na garnuszku rodziców, ja na szczęście nie. Mam nadzieję, że kiedyś na wszystko znajdę czas. Na pewno nie w Polsce, dlatego zaraz po studiach jadę do norwegii na staż. Myślę, że to dobry pomysł. Kasa od razu jest większa, więcej wolnego czasu (w Polsce trzeba pracować 72h, w norwegii zaledwie 38 tygodniowo). To znacząca różnica. Ma się o wiele więcej wolnego czasu.
Nawet na studiach zdarzają się tygodnie, gdzie 'pracy' poświęca się obecnie prawie 100h tygodniowo. To nie żart. Mamy takie statystyki dodawane do 'planu lekcji'. Brzmi to śmiesznie, bo zostają niecałe dwie doby z tygodnia na wszystko inne. Jak tu żyć, jak tu zakładać rodzinę, jak tu poznać dziewczynę.
Kilku desperatów 'złapało się' na dziecko. Byli naprawdę w ciężkiej sytuacji - wiedzieli, że po studiach brak perspektyw wyjazdu zmusi ich do ciągłego życia w szpitalu. Dlatego szybciutko, jeszcze teraz na studiach, zakładają rodziny. Może to dobrze, może to źle. Przyznaję, że i ja chciałbym mieć już potomka, ale nie takim kosztem (rezygnacja z wyjazdu zagranicznego, dodatkowe dyżury w pracy, żeby starczyło na utrzymanie rodziny, matka z dzieckiem w domu bo nie ma kasy na opiekunke). To naprawdę boli i moim zdaniem ludzie, którzy mają dużo wolnego czasu na studiach po prostu nie wiedzą, co mają. Mogą żyć pełnią życia, mogą cieszyć się z spędzonych razem chwil z dziewczyną/narzeczoną/żoną. To dużo. Bardzo dużo.
Jak napisałem - nie żałuję. Nikt nie powiedział, że na tych studiach będą same przyjemności. Ale nikt nie uprzedził, że nie będzie żadnych. Co mi po tych pustych, dwutygodniowych znajomościach zakończonych seksem (o tak, niestety kobieciarz ze mnie, ale nie kolekcjoner, zawsze to kobieta ciągnie mnie do łóżka). Związki bez przyszłości szybko się nudzą. Naprawdę szybko. A na prawdziwy związek to jednak trzeba mieć naprawdę dużo czasu.
Pozdrawiam wszystkich